Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Milczeć, poczwaro! — huknął wreszcie Szymon, traktując go pięścią. — A wy bierzcie go na ręce i duchem do izby! Na piec go włożyć! Jeśli żyw jeszcze, to nam opowie sam. Prędzej!
Po chwili złożono ogłuszonego na suszącym się jęczmieniu w czeladnej izbie; skupili się wszyscy wokoło niego. Szymon lał w usta wódkę, Marynka rozcierała skronie i ręce, Prakseda warzyła jakiś korzenny napój.
Długi czas leżał jak martwy; nareszcie zaczął wyraźniej oddychać, potem westchnął i otworzył oczy. Chwilę rozglądał się błędnie, źrenice miał pełne krwi, obłęd i mrok w nich. Snać dusza wybrała się już była w daleką drogę i gwałtem ją zwrócono na ziemię.
— Żyje! Chwała Bogu! Co tobie, chłopcze? Masz, wypij wódki! — wolał uradowany Szymon.
— Czyście po czarę szli na dno? — zagadnęła pochylona nad nim Marynka, ogarniając go spojrzeniem.
Spróbował się uśmiechnąć, chciał wstać, ale się tylko skrzywił boleśnie.
— Dziękuję, gospodarzu. Nic mi nie będzie. Nie trwóżcie tylko matki.
— No, gadajże! Cóżeś lazł w przeręblę, warjacie?
— Bogać ja tam lazłem — zająknął się, umilkł i po chwili niepewnym głosem dodał: — Poślizgnąłem się i upadłem. Jakim cudem tu jestem?
— Ano, to straszydło widać cię dobyło. Dał znać do zagrody wrzaskiem.
Oczy Pawła niespokojnie szukały idjoty.
— Jak to było, Justek? — zapytał.
Ale idjota nie słyszał. Stał na środku izby w kożuchu, z którego płynęły strugi wody i tworzyły wokoło niego kałużę. Usta i oczy szeroko rozwarte krzywiły się zdumieniem, żałością i płaczem. Ręce po