Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spojrzał na nich z dziką zawiścią. Czem ten Alchan był lepszy od niego, że go kochano? Ten kolega hulanek i psot młodzieńczych! Kto wie? Możeby i on na czyichś piersiach zapomniał tęsknicy do swobody, moc tę swą straszliwą ukołysał pocałunkami, uciszył zbuntowaną duszę?
Ostatni uścisk i Marynka szła obok niego przez pusty plac ku jezioru. Nuciła zcicha, widocznie gniewna.
— Więc to we młynie szukaliście kochania? — zaczęła wreszcie, a głos jej drżał rozdrażnieniem. — Byłam u waszej matki popołudniu; myślałam, że was zastanę. Odpowiedziała mi, że do Jana poszliście w swaty. A ja poszłam do Alchana — zakończyła wyzywająco.
— Byłem we młynie — odparł posępnie. — Kazała matka. Jutro może pośle do Feliksów, czy do organisty i znowu pójdę. Wszystko mi jedno, wszędzie pusto i nudno. Wy do Alchana idziecie po woli i ochocie, a ja z musu. Wy do domu wracacie, a ja do służby.
— A z własnej ochoty nigdziebyście nie poszli? — zagadnęła z wabiącym uśmiechem.
Zastanowił go ten wyraz. Popatrzył na nią przejmująco. Miał słuszność Alchan. Skończone ladaco było z dziewczyny i niebezpiecznie było patrzeć długo w te oczy urocze, pełne skier i migotliwych blasków, a w głębi pokryte zagadkowym zmrokiem i pełne fantastycznych ruchomych cieniów. Już nie strach teraz szedł z nich na Pawła, ale huragan gorącej krwi i żądz szalonych. Pohamował się jednak.
— Ja w cudzych kniejach nie lubię polować i dzielić się nie zwykłem tem, com zdobył — odparł przez zęby.
Stali już u progu chaty Szymona. W izbie stary gderał, piszczał Justyn, śmiali się parobcy, jak zwykle, jak codzień. Tylko tych dwoje, rozmawiających tak poufale, o zmroku, samotnie, raz pierwszy widziała