Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bądźcie spokojni, gospodarzu.
— A z domu się krokiem nie wydalaj!
— Nie odejdę na minutę nawet.
— No i dziewczyny mi pilnuj!
— Co tego, to nie, gospodarzu. Ognia nałóżcie w stodole, a ustrzegę; ale córkę swoją komu innemu polećcie w opiekę. Ja się jej boję.
— At, głupiś! Prakseda!
Stara ukazała się w progu.
— Sluchaj-no! Marynki mi doglądaj! Nie daj dokazywać!
— Dobrodzieju, niedowidzę, nogi nie służą. Już mi wybaczcie, ale nie na moje to siły! Nie zdążę. Innemu komu zostawcie tę robotę.
— Tfu! Do stu piorunów! Stado niedołęgów, mazgajów, osłów! Jednej dziewczyny niema na kogo zdać. Niech jej tedy Pan Bóg pilnuje.
Po tej konkluzji ucałował śmiejącą się córkę, pożegnał Pawła i pojechał, zdając swą dziedziczkę na łaskę Opatrzności.
Po godzinie nie było już dziewczyny w zagrodzie. Nikt jej nie bronił i nie pytał, gdzie idzie. Strojna, wesoła, ze śpiewką na koralowych ustach, zbiegła na lód i ślizgając się po gładkiej tafli, jak zjawisko lekkie, pomknęła w stronę miasteczka. Paweł przeręble czyścił, popatrzył na nią. Coś go tknęło.
— Ostrożnie koło przeduchów! — zawołał.
Obejrzała się; rzuciła mu szatańskie spojrzenie i uśmiech.
— Jak wpadnę, uratujecie! — zawołała swawolnie.
Musiała być bardzo czemuś rada, gdy nawet dla niego zdobyła się na zalotny wzrok i wesołe słówko. Zniósł jedno i drugie z niezachwianą obojętnością.
— I to mi gospodarz chciał oddać pod straż — zamruczał, ruszając ramionami. — To jakby kto ustrzegł wody w koszu.
O zmroku wracała, ale nie sama. Alchan ją pro-