Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

potrafi dogodzić, wypłacić za tamto, odsłużyć, jak obiecał? Potem legł na ławie i jęczał we śnie. Może się skarżył ptakom wędrownym, że on tu został sam z ludźmi i zimą; może wichrów prosił, by go stąd porwały, dały z sobą pohulać na szerokiej równinie...
Nadchodziła, zbliżała się ta moc straszliwa — żądza swobody. Głuszył ją słowem, danem matce; wydzierała się nad nie; między tę moc a swoją zmęczoną wolę rzucał pracę, obowiązki, pijatykę, zmęczenie. Nic jej zmóc nie było w stanie.
Jak głodny zwierz wyła, jak nienasycony smok szarpał wnętrzności; jak zmora szło z nim wołanie: «Chodź, chodź, chodź!» — coraz potężniejsze.
Co mogło jeszcze stanąć z tą mocą do walki i uratować udręczonego?...

∗             ∗

Szymon wybierał się w podróż na całe dni dziesięć. Sanki stały przed chatą, a w progu stłoczona służba odbierała ostatnią dozę rozkazów i gderania.
— Paweł zostaje na mojem miejscu. Rozumiecie? Słuchać go i jak on pracować! Kogo on pochwali, ten może co dostanie ode mnie; a kogo zgani, temu... to! — Tu podniósł w górę kij sękaty. — A teraz fora! Do roboty!
Paweł, jako czujny wódz gromady, rejterował ze swą komendą, gdy go stary zatrzymał.
— Czekaj-no! Oto masz klucz od kuferka. Tam są grosze; ale lepiej dołóż, niż ujmij.
— Słucham, gospodarzu.
— Przerębli pilnuj, żeby nie zamarzły.
— Nie zamarzną, gospodarzu.
— Złodziei nie dopuszczaj.
— Słucham, gospodarzu.
— I wielką sieć wieczorami pilnie wiąż, bo rychło będzie potrzebna.