Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odpowiedział. Salka wyglądała jak pobojowisko. Pokotem leżeli biesiadnicy; tylko żołnierzyna urlopnik siedział jeszcze, odwróciwszy głowę do ściany, i szklanemi oczyma patrzył na kurze sufitu. Reszta chrapała na ławach, na stołach, na ziemi.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się rubasznie Alchan. — I dziwią się ludzie, czemu my nad tą hołotą starsi! Ot, trupy, zdechlaki, a ja gotów drugie tyle pić! A ty, Paweł, nie pijany?
— Oho, daleko mnie jeszcze! A chodźmy stąd... Duszno!
— Czego duszno? Poczekaj chwileczkę!
Tu kowal z cierpliwością, godną lepszej sprawy, poukładał śpiących rzędem na podłodze, ustawił wokoło nich butelki i zaśpiewał na zakończenie tonem pogrzebowym:

— Nie trzeba było pić wódki z anyżem!
Nie leżelibyście do ziemi krzyżem!

— Chodź, Hipolit! — naglił Żużel, którego wstręt ogarniał.
Wyszli. Karczma już spała; łojówka dogorywała w latarni, oświetlając niby sień. Ustawili drabinę. Alchan zaczął się pierwszy spuszczać na dół.
— Zlecisz na łeb — ostrzegał Paweł, widząc, że nogi mu się plączą i drżą ręce.
— Oho, zaraz, doprawdy? Albo mi to pierwszy raz! My z tą drabinką...
Tu urwał, zsunął się, stracił równowagę i zwalił się, ciężko dudniąc obcasami po szczeblach. Na dole chwilę jęczał, szamotał się, klął, nareszcie do uszu Pawła doleciała chrypliwa improwizacja

— Drabinko miła,
Cóżeś zrobiła
Z mych kości?
Aberbuch zwierzę
W pudełko zbierze
Swych gości!