Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Boś ty niczyj. Masz ojca?
— Niema, babo.
— Ni matki?
— Niema. I nie pamiętam.
— Ni brata, ni siostry?
— Byli, lecz pomarli.
— A dziewczyny?
Chłopak tylko ramionami ruszył przecząco.
— Nu, dlatego i zginiesz pierwszy.
W tej chwili kot zgłodniały żałośnie zajęczał. Marek podskoczył z miejsca i mimowoli przeżegnał się parę razy.
— Dziękuję wam, kowalicho, za proroctwo. Nieinaczej ja sam w sobie myślałem, alem pewności nie miał. Teraz prawdę całą wiem. Doloż moja! To pocóż mnie iść tak daleko, żeby marnie przepaść?
Czuj, Marko, a chciałbyś ty wrócić?
— To i co, jakbym chciał, dola inna?
— Ja tobie radę dam.
— Żeby żywym ostać?
— Aha!
— Nu, gadajcie!
— Kiedy to nie gadanie, ale taki sekret, co drogo kosztuje — odparła tajemniczo.
— Ile? — badał Marek, sięgając w zanadrze.
— Daj białego rubla.
Chłop cofnął rękę, zaprzeczył ruchem głowy.
— Nu, to bywaj zdrów!
— Dam papierek! Gadaj!
Papierek przeszedł w kościste szpony czarownicy.
— Nuże! — naglił rekrut.
Cyganka zniknęła na chwilę w czarnej jamie za kominem i wyniosła stamtąd garść jakiejś suszonej trawy, korzonków, wśród których bielały kosteczki drobnego ptaszka, czy nietoperza. Chłop ciekawie zajrzał w jej dłoń, zebrał czary skrzętnie w róg chustki