Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wicą piasku zbiegał ku wodzie wodopój trzody i przystań zarazem. Wkoło ani żywego ducha nigdzie.
— Dzięki Bogu — odsapnął stary, wpychając łódkę na piasek i biorąc wiosło na ramię.
I Marek zrobił to samo. Ruszyli razem w ulicę. Na wstępie stała karczma, chłop cmoknął.
— Wartoby wstąpić i wypić kieliszek — zauważył. — Jutro szuchta (febra) opadnie. Nu sołdat, postaw, sokołyku, czarkę staremu za fatygę, na rozstanie!
Marek głową skinął. Weszli. Żyd drzemał w kącie, rachując przez sen i kiwając się z nawyknienia. Rozbudził się na brzęk monety i podał skwapliwie blaszaną miarkę wódki. Zaczął się wypytywać o nowiny i ceny targowe, ale Marek nie był pochopny do gawędy. Zapłacił, zapalił fajkę i wyszedł, zostawiając starego w ożywionej dyskusji.
Zbliżywszy się do jednej z ostatnich chat, wszedł na podwórze, otworzył drewniany skobel u drzwi i przez czarne sionki trafił do izby nareszcie. W izbie przy łuczywie kobieta przędła, spało pstrokate prosię i plótł postoły chłopak wyrostek: w głębi widać było kilkoro jeszcze dzieci na ziemi, nad miską pieczonych kartofli. Na skrzyp drzwi podnieśli wszyscy oczy. Niepokój zaświecił na twarzach, podnieśli się na nogi.
— Puścili cię? — zawołała tonem zawodu kobieta.
On chwilę nie odpowiadał i rozbierał się powoli z przemokłej odzieży.
— Puścili! Jeszczeby! — odparł wreszcie. — Wasze znachory lepsze od moich. Czegoście się tak przelękli? Pójdę, pójdę!
Stał już w bieliźnie szarej i grubej i zawijał pas swój wełniany, czerwony, na koszuli, z pod której rysowały się muskuły atlety i przeglądała pierś ciemna, ozdobiona mosiężnym krzyżykiem.
— To dlaczegóż wróciłeś? — spytała kobieta niechętnie.