Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie głodnyś, synku? — spytał dziad.
— Gdzie zaś! Smaczny wasz chleb, syty. Do miasteczka chcecie? Macie tam swoich?
— Mam. Zawiedziesz mnie do rynku, a potem uliczką ku cmentarzowi, pod górkę, aż do chałupy, przy której stoi wysoka kominiarska drabina. Tam moi mieszkają.
Teraz droga widna była od miesiąca, brzozami objęta. Szli równo. Antoni nie czuł swej chorej nogi, a ślepiec, zamiast mu ciążyć, zda się, wspierał. Dłoń w dłoń szli, pobok.
— Musiało wam być ciężko zaniewidzieć. Jasność oczu stracić, niedola to nad niedole.
— Można otwarte mieć i widzące, a bez jasności i ślepym być. W człowieku wszystko dwojakie jest. Jedno pilnować trzeba, a o drugie nie stać.
— Nie rozumiem was.
— Nie rozumiejąc, mądrześ czynił dotychczas. Ręce są, co garną i co dają, nogi są drogi świadome i błędne, oczy są z duszy i w duszę patrzące, i takie, co ino widzą, do czego dotknąć można. I wszystko porzucić tu trzeba i te ręce, co garną, i nogi obłąkane, i oczy, szukające korzyści. Wszystko to nie nasze, więc stracić trzeba. Ale nie mogą stracić ręce, co dają, ani ustać nogi, co wiedzą, kędy idą, ani oślepnąć oczy, co duszę mają za jasność. I nie jest moja niedola, żem ślepy, bo widzę, nie patrzący, i idę, kędym posłany. A wiesz ty, kto z nas dziś ślepy był? A wiesz ty, kto kogo prowadzi? A wiesz ty, kto komu posłany był, by na drogę wyprowadził, ścieżkę odszukał?
— Co wy, dziadu, prawicie? Powiedzcie, słyszeliście o mnie? Znacie? Nie może być! Nie widziałem was nigdy.
— A ja wiem o tobie.
— Dziadów ja różnych znałem. Raz, kiedym jeszcze gęsi pasał, a młynarz mnie ciężko zbił, żem