Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szy w torbie, dał mu kawał chleba, cebulę i sam jeść począł. Chwilę jedli w milczeniu, ciepło ognia sprawiało życie i spokój, i Antoni przemówił:
— Dziw, że was nie znam, dziadu! Nasz wiatrak przy gościńcu stoi, każdego przechodnia znam.
— Toś młynarz?
— Nie. Nieboszczka młynarka mnie znalazła raz w rowie i wychowali. Nie zgłosił się po mnie nikt, a że to jesienią mnie rzucili, jak żórawie ciągną, Żórawlem mnie przezwali i Antonim ochrzcili, że to od zguby patron.
— I takeś do młynarzów przystał?
— Aha! Dzieci nie mieli, dopiero potem urodziła się córka, ale przecie mnie nie odegnali. Hodowałem się. Pasałem gęsi, a potem niańczyłem Magdusię, potem do koni wioskowych za pastucha poszedłem, a potem, że młynarz zestarzał, tom i gospodarkę i młyn utrzymywał. Za syna byłem, ale, żem przecie znajda cudzy był, to do wojska wzięli, jak lata przyszły.
Antoni umilkł, przyrzucił gałęzi do ognia, w żar się zapatrzał.
— A jakeś odsłużył, toś, jak żóraw, na stare miejsce wrócił? — rzekł dziad.
— A cóż! Myślałem: hodowali, do nich należę! Ale przez te lata wszystko się zmieniło. Nie zastałem starego młynarza, ale młodego, męża Magdusi. Stary pomarł, stara niedomagała, a roboty było huk. Przyjęli mnie, jak swego, nie szczędzili mi odzieży, ani jadła i radzi byli, że siła przybyła. Ach, siłę ja miałem! Hej! Byłoby wszystko dobrze, ino że Kacper, mąż Magdusin, w sprawę o zagon z krewniakiem się zadał i tych kosztów było bez liku i czasu straty i złości. I ot raz do bitki doszło na tym zagonie. Sieczkęm rzezał, aż Magdusia wpada i krzyczy:
— Antek, ratuj Kacpra! Ubiją go!
Poleciałem, kół porwawszy. Kacper był jednego już przytłukł, ale dwóch go powaliło, i bili. Dopa-