Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zdaje mi się, żeś mi pod kwiatkiem oddał durnia.
— Tobie łopatą w głowę kłaść nie trza.
— Dziękuję ci! Ale pan istotnie umilkł, panie Grzegorzewski. Znudziła pana ta nasza tutejsza polityka.
— O nie. Przez te dni dziesięć wielem się nauczył. Jak my mało wiemy, jak my nic nie znamy, jak my ciasno patrzymy, a chcemy rządzić i kierować.
— Nie byłoby was, nie byłoby nas! — rzekł Hrehorowicz.
— Boję się, że i naodwrót. I w naszych warunkach wątpię, czybyśmy tak wytrzymali od Batorego.
— Jakto od Batorego?
— A to Semen Hrehorowicz z Ozera dwóch pachołków pieszych i jednego jezdnego do litewskich Batorego pułków dawał.
— Hryncewicz Denys z Woronek od królowej Bony nadanie ma. Kęs czasu, panie...
— Otóż to i jest. A kto mi to mówi, że ja cudzy, to łże — warknął Hrehorowicz.
— To powiedzże po ludzku, że to Jezioro i żeś Polak! — zaśmiał Grzegorzewski.
— Co mnie mówić, kiedy mnie Batory król świadek — ze spokojnym uporem Hrehorowicz odparł.