Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czowski szlachcic Hołota, co to dał za córeczką grzybów wianuszek, wjunów garnuszek i łachę błota.
— Tak to i jest — potwierdził spokojnie gospodarz.
— Słyszałem wczoraj niechcący twoją rozmowę z siostrą. Więc ci za ten piasek i wodę chcą zapłacić 90.000 rubli?
— Piasku to jest niewiele, trzy ćwierci. Ozera to sianożęcie. Jak woda spadnie, wszędzie koszą. Jak grudniowy ukaz skasowano, to Herburt gotów kupić, a mnie wolno sprzedać.
— Co to jest grudniowy ukaz?
— A to nie wolno było sprzedać, tylko ruskiemu.
— Aha, to ty wtedy nie chciałeś. No i słusznie. To ci się chwali. Ale teraz sprzedasz, zrobisz doskonały interes.
— A pewnie.
— Za te pieniądze kupisz folwark w Królestwie wśród swoich.
— A pewnie. Można. Teraz niema musu. I ty mówisz: sprzedaj.
— Przecie to arytmetyka.
— Jak arytmetyka, to arytmetyka. A i jak ty mówisz, to musi być racja. Ty z Korony, do endecji należysz, politykę rozumiesz.
— Ja i sam inaczej rozumiem, jak przed rewolucją. Rewolucja dużo fałszu odkryła, dużo oświetliła, co nam było ciemne.
— Tak ty na serjo mówisz? Mogę ja sprzedać Ozero?
Było coś w tonie, co zastanowiło Grzegorzewskiego, aż spojrzał na dawnego kolegę, ale twarz to była zamknięta i nieczytelna.
— Jabym tu nie wytrzymał w tej dziczy, z tym cudzym ludem, bełkoczącym jakimś cudacznym idjomem, w tej pustce, bez cywilizacji, bez gazety, wymiany zdania, ruchu, idei — no i w niedostatku pra-