Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan sobie myśli, że ze mnie wyrodna matka, ale z takiem dzieckiem trzeba stracić wszelką cierpliwość. Dwanaście lat kończy, a gorzej djabła. Prosto dzika!
— Taka bujna natura może się wyrobić na niepospolity charakter.
— Mała pociecha. U nas nie miejsce na niepospolite charaktery. Jeszcze Bogu dziękuję, że to dziewczyna.
— Pójdzie w świat, do szkół, między ludzi, to straci rozbujałość.
— Ja jej nie puszczę w świat, do szkół. Poco? Niech pracuje, z nauk — myślenie, a z myślenia...
Machnęła ręką i umilkła, bo właśnie Hrehorowicz wprowadził winowajczynię. Dziewczynka, nie podnosząc oczu, zajęła miejsce i po chwili, widząc, że nikt na nią nie zwraca uwagi, zaczęła jeść.
Po wieczerzy Grzegorzewski zauważył, że wszyscy są śpiący, więc się zaraz pożegnał. Ale go sen nie brał, więc, położywszy się, wziął książkę do czytania. Za ścianą usłyszał senny głos Irenki, trzepiący bezmyślnie pacierz, a potem gdy skończyła, bas Hrehorowicza:
— Wyprosiłem ciebie dzisiaj z tego lamusa, ale za to od jutra co dzień o śniadaniu przyjdziesz na lekcję. Dobrze?
Milczenie.
— Słyszysz, mała?
— Słyszę — odpowiedziała mrukliwie.
— No, i co?
— Myślę: poco taki koroniarz nie uczy u siebie, w tej ich Warszawie? Pewnie sam nic nie umie. Wuj mówił, że on w gościnę przyjeżdża.
Tu rozmowę przerwał głos Zubowiczowej:
— Nie rezonuj, ale idź spać! Jutro zabiorę ciebie do miasteczka, bo trzeba cię obszyć i obuć, a po święcie zacznie się nauka, kiedy już ma być.