Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cie, niekosztowne, a mnie taka radość, że ciebie mam. Teraz choć i jeden dzień będzie święto, to wpadnę do domu, żeby z tobą pogadać. Tylko się turbuję, że tobie tu nudno będzie po mieście. Jest dwie szafy z książkami, ale stare, a nowe to pewnie znasz. Poczta tylko dwa razy na tydzień przychodzi, sąsiedztwa niema. Sam nie wiem, jak wytrzymasz.
— Właśnie, chciałbym ci zaproponować. Możebyś chciał, tobym uczył Irenkę.
Hrehorowicz głową pokręcił.
— To już siostra będzie ci dozgonnie wdzięczna. Wielką łaskę zrobisz, ale kogoby to odstawić, żeby ją odnalazł i do domu na lekcję przyprowadził. Zimą to jeszcze, ale teraz!
— Ano, będę sam szukać i łapać — śmiał się Grzegorzewski. — Pozatem może twojej siostrze pomogę w rachunkach lub dozorze, jak trochę robotę poznam i klucze od książek dostanę. Postaram się być użytecznym.
— Dobrze, a teraz wyjdźmy. Rozejrzysz się po moich kątach.
Na podwórzu w tej chwili powstał okropny wrzask. Przed tak zwaną «piekarnią», a właściwie mieszkaniem czeladzi odbywał się sąd rodzicielski starego autoramentu. Chłop suchy, żylasty trzymał w garści chłopaka i okładał go tęgim prętem, baba smagała dziewczynę sznurkami od chodaków. Delinkwenci ryczeli w niebogłosy, ale nikt im na pomoc nie przybywał, tylko psy ujadały do wtóru.
Gdy podeszli bliżej, Grzegorzewski poznał w operowanych swych kompanów wodnej wycieczki, a Hrehorowicz krzyknął po rusińsku:
— Hordij, zaco bijecie dzieci? Dosyć!
Chłop przestał, puścił chłopca, który w tej chwili uciekł i jednym susem zniknął za płotem. Baba, zasapana, odpowiedziała za męża:
— A to, proszę pana, chcieli utopić tego cudzego