Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To czemuż i wszystkiego nie mówicie jak i wszyscy?
— A ty, Janku, gorączka był i został.
— Bo krew się burzy na wasze zdziczenie i zatracenie poczucia narodowego!
— Ta cóż robić? Zdziczeli to zdziczeli! Taki z tobą jakości się rozmówię.
— I nawet ci się zdaje, że mówisz po polsku.
Przybili do brzegu i poszli do dworku. Za nimi chłop przewoźnik niósł z całem namaszczeniem instrumenty miernicze.
Hrehorowicz, długi i chudy jak tyka, w butach za kolana, w skórzanej kurcie, szedł przez błoto i piaski potężnemi krokami jak łoś. Twarz jego brunatno-czerwona od spalenizny wiosennej, cała w ostrych, wąskich i długich linjach, bez zarostu przypominała indjanina. Siwe, głęboko osadzone oczy ostrowidza rozglądały bystro każdy krzak, ślad, jakby czytały nadzwyczaj zajmującą książkę. Przestał zupełnie mówić.
Grzegorzewski szczupły, nikły, przeziębły, mokry, ledwie mu mógł nadążyć, tchu mu brakło. Chłop szedł z regularnością maszyny, a lekkością lisa. Wkroczyli tak między folwarczne płoty i ujrzeli Zubowiczową, zajętą wraz z kilku dziewkami przebieraniem kartofli z odkrytego kopca.
— Wicek się zamoczył — oznajmił jej Hrehorowicz. — Niech siostra da klucze od mojej komody, trzeba go przemienić, niech siostra ugotuje krupniku, żeby febry nie dostał, nieprzywykłszy.
— A dzieci wróciły? — spytał Grzegorzewski.
— Skąd?
— Bo też do wody wpadły.
— Doprawdy? Tylko Irenka tu była, nie mówiła nic. Posłałam ją do robotników.
Wyprostowała się, spojrzała z niepokojem na wielką gromadę kartofli i wysypawszy kosz pełen