Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzi i objaśni. Nigdy nie byłem tu jeszcze i wogóle wsi nie znam.
— O, jak mama tak powiedziała, to zaraz pójdziemy. Nudno siedzieć nad robotą.
Wydała rozkazy dzieciom i ruszyli we czworo, jakiemiś ścieżkami w gąszczu, Irenka, naturalnie, na przedzie. Zeszli rychło z piasków w mokradła i Grzegorzewski począł mieć pewne wątpliwości, czy nie zagrzęzną na dobre, oraz rozważać, czy nie należałoby do kompletu towarzystwa zdjąć obuwia, ale w tej chwili wynurzyli się nad brzegiem wielkiej wody i Irenka zakomenderowała:
— Włas, pławica!
Okazało się, że «Włas» było imieniem chłopca, bo rzucił «werszę», wsunął się w krzak łozy, zniknął i po chwili ukazał się na wodzie w łódce, kształtu i rozmiaru koryta, którą popychał i kierował kawałkiem deski.
— Niech pan idzie pierwszy — rzekła Irenka.
— Gdzie? W to koryto? Wszyscy czworo? Toć się zatopi, albo przewróci! — zaprotestował.
Irenka wybuchnęła szyderczym śmiechem, tamte dzieci poczęły też pogardliwie prychać. Wstyd mu się zrobiło.
— Dokądże wreszcie mamy płynąć?
— Do «hatu». Chciał pan werszę zastawiać, to tam, het, gdzie te dęby widać.
— A wy tam często bywacie?
— Codzień.
— I nigdy nie było wypadku?
— Jakiego?
— No, żebyście do wody wpadli?
Tercet chichotu był odpowiedzią. Tedy niezgrabnie, wahająco wszedł do czółenka i usiadł w samym środku, na spodzie, skulony. Dziewczyny powskakiwały jak żaby, wzięła też każda po kawałku deski i znaleźli się po chwili daleko od brzegu. Dzieci roz-