Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ołów, druzgotała nawyknienia i żądze. Zakuwała w niewolę.
Biedna dusza rogata!

∗             ∗

Nazajutrz rano na cmentarzu odmówili pacierz za zmarłych i wstali z wilgotnej ziemi.
Mularzowa poprawiła krzak nasturcji, który kwitł jeszcze na grobie męża, z mogiły syna zerwała chwast dziki i spojrzała na Pawła.
— Proś Boga, żeby ci dał po śmierci taką cichą mogiłę i kogoś, co na niej we łzach uklęknie. Gdzieindziej dół znajdziesz, ale mogiły nigdy. A teraz idź między ludzi i roboty poszukaj! Do szynku nie zachodź i złej kompanji unikaj, a po pracy do domu wracaj.
— Dobrze, matko — rzekł, całując jej rękę.
Odszedł kilka kroków. Zawołała go:
— Paweł, a dziewcząt nie zaczepiaj!
— Nie, matko — odparł zdaleka.
Ludzi snuło się wiele po rynku, ale go nikt nie poznawał. Wśród tych obcych twarzy przechodził posępny, rozmyślając, gdzie i kto da mu chleba kawałek, skoro powie, kim jest? Wstyd mu było.
Przystanął u drzwi kuźni Żmińskiego i zajrzał do wnętrza.
Wysoki, barczysty, młody rzemieślnik stał u ogniska z papierosem w zębach, wziąwszy się pod bok jedną ręką, a drugą wybijając takt młotkiem po kowadle. Rudy, piegowaty wyrostek dął miechem i coś opowiadał majstrowi. Kowal miał pierze w czarnej czuprynie, zapuchłą twarz, wzrok szklany. Był doskonałym typem miejskiego donżuana i pijaka. Co chwila wyjmował nędzny papieros z ust, spluwał i ziewał. Mgliło go po nocnej hulance i niewywczasie.