Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wianka ukazała się twarz i tylko mi serce mocno bić zaczęło, gdym tę twarz poznał. Była to twarz mego ostatniego ideału. Za chwilę jednak pewność znikła, rysy były podobne, wyraz bardzo surowy — i nagły strach mię zdjął... Nie mój to ideał był, ale południca we własnej osobie, a ja spałem. Skóra na mnie ścierpła, gdy widmo postąpiło kroków parę i dotknęło mnie ową garścią kłosów. Egzamin więc będzie. Nie lubiłem egzaminów.
— Ktoś ty? — słyszę wyraźnie.
Z lęku tracę wątek odpowiedzi.
— Drzewiecki — mówię.
Sierp zadźwięczał złowieszczo.
— Skąd ty?
— Z Lipowej — plączę się coraz gorzej.
— A czyj ty?
— Swój własny — już z rozpaczą wołam.
— A komu robisz?
— Nikomu — kończę i śmierci oczekując, zamykam oczy.
Ale śmierć nie przychodzi, choć ją czuję nad sobą, a ta straszna egzaminatorka pyta dalej tonem przeciągłym i śpiewnym jak starej Tekli piosenka:
— Co syci bez jedzenia? Co patrzy bez spojrzenia? Co rośnie bez korzenia?
— Nie wiem — odpowiadam jak zdemoralizowany pierwszoklasista, zdając się biernie na losu łaskę i niełaskę.
Ona więc sama odpowiada ponuro i groźnie:
— Syci bez jedzenia: troska twego ojca. Patrzy bez spojrzenia: twojej matki mogiła. Rośnie bez korzenia: kamień. A kamień to ty! Jak kamień na zagonie klną ludzie pracowici, tak ja ciebie przeklinam i, byś na ziemi miejsca nie zajmował, giń!
I zanim miałem czas krzyknąć, bronić się, ona jedną ręką objęła mnie za włosy, jak żniwiarki garść kłosów ujmują, a drugą ręką z sierpem ogarnęła mi