Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To dowód, że ojca wyżły nie mają węchu. Używam stale jednych perfum! — odparł apatycznie młody, rzucając się w fotel.
— Ależ zmachałeś się! — zaśmiał się generał, patrząc na niego. — Patrzcie na tych młodzików. Do czego to podobne po pół roku!
— Niech mi ojciec nie mówi impertynencyj. Trochem nie dospał i basta. Cieszy mnie to jednak, że mnie policja znaleźć nie umie. Co za pyszny byłby ze mnie nihilista.
Ziewnął, śmiejąc się.
— Rzeczywiście, zanadto żyjesz! Czas nieco się uspokoić.
— Co? Już? Chce mnie ojciec wysłać do Samary?
— Może nie... jeśli wybierzesz drugie.
— Tak! A to drugie?
— Musisz się ożenić!
— Ożenić? Ale z mężatką! Nie cierpię panien!
— Tiens! tiens! — gwizdnął cynicznie stary. — Ja zaś dotychczas lubię tylko panny!
— Ojciec widocznie lubi kurczęta i cielęcinę, ja zaś wytrawnego burgunda i angielski befsztyk! A no, to szczęśliwie, nie będziemy rywalizowali!
— Ożenię cię z panną!
— Poco? Niech ojcu służy. Przecież ojciec też może sobie na ten zbytek, żonę, pozwolić. Jabym nawet wolał ojca niż siebie, będąc panną.
— Ano, jam proponował, ale wybrano ciebie. Przyjmij twój los z pokorą.
— Jakto? Wybrano mnie? Któż to taki?