Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prowadzić. Garbus zostawał w Kijowie, on nigdy nie miewał wakacyj, ani kogo swego, by na odpoczynek pojechać. Świda wybierał się do krewnych dalekich, w strony swoje.
Przez chwilę patrząc w wierne oczy Maksymowa, Gregor chciał mu dziewczynę polecić, ale go zwykła skrytość przemogła i zamilczał.
Pożegnanie krótkie było i ciężkie, choć, jak na zuchów przystało — spokojne. Nikita czapkę zdjął, dziecko do siebie podniósł, pocałował i matce oddał.
— Nu, kobieto, — rzekł szorstko, — jakby mnie utłukli, to cię może koledzy poratują. A jeśli nie będą pamiętali, to sama nie daj się łatwo biedzie zjeść. Znasz ją nie od dzisiaj, a jak chłopiec z nią się wcześnie pozna, to albo go umorzy prędko, albo zahartuje. Ot, wiadomo psia dola nasza. Może jeszcze wrócę. Nie płacz, głupia, bo mi wstyd! Ot i bęben się drze, jakby to co rozumiało! Bywajcie zdrowi, koledzy.
Uścisnęli sobie dłonie, wsiedli odjeżdżający do wagonu. Dwóch studentów i kobieta z dzieckiem na ręku stali milczący na platformie, patrząc w okno.
Tłum ich popychał obojętny.
Gregor zaszył się w kąt ławki, Nikita w oknie się rozparł i gwizdał przez zęby. Oczy jego błądziły po niebie i dachach, czasem je przymykał i ukradkiem na żonę spozierał, tak ostrożnie, aby nawet ona tego nie spostrzegła.