Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nad wiek głębokie i słodkie; złocistsze od zboża, roztargane, bujne włosy; jak kwiat czerwone usta. Gregor poczuł gorącość w piersi i oczu długo od niej nie mógł oderwać. Budził się w nim kult zmysłów, pociąg nieprzeparty do piękna, zachwyt dla złotowłosego ideału kobiety.
— Chodź ze mną! — rzekł bezwiednie prawie.
Poszła spokojnie, trzymając go za rękę. W dłoni jego rozpalonej rozgrzała swą skostniałą rączynę i dreptała milcząca. Zaprowadził ją do garkuchni, kędy jadał, nakarmił, wypytał o przeszłość.
Gdy, posilona i wypoczęta, uśmiechnęła się doń raz pierwszy z bezmierną czułością, poczuł, że bez uśmiechu tego żyć nie potrafi i rzekł, porwany potęgą, która o życiu całem stanowi:
— Chodź ze mną. Nie dam cię nikomu krzywdzić! Będziesz moją!
Dziewczyna roześmiała się znowu rozkosznie. Jedną ręką oddała mu swe fiołki, drugą włożyła w jego prawicę i przytulona doń, poszła, o nic nie pytając.
On też dotrzymał słowa. Pracą niestrudzoną, odejmując sobie od ust, stworzył jej byt spokojny — za legitymację — sprzedał swe życie, włożył w nią wszystkie swe ideały i nadzieje. Przez te kilka lat wyrosła na śliczną kobietę, promieniała młodością, krasą, szczęściem. Mało kto ją znał z kolegów Gregora. Skarb swój on trzymał w ukryciu. Tylko Sewer ciekawy wyszpiegował czarodziejkę i Świda o niej coś wiedział.