Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skulona na marcowej słocie, bojąc się wrócić bez zarobku do domu. W kawiarni studenci grali w bilard i dokazywali z usługującemi dziewczętami, a w kącie, obojętny na kobiety, obojętny na stuk kul, Gregor czytał gazety. Ilekroć drzwi się rozwarły, na dziecko zziębnięte buchało ciepło przesiąkłe zapachem jadła i dymu, i ukazywały się twarze śmiejące. Czekała na tych spóźnionych gości, ożywiona nadzieją groszowego zarobku, głodna jak zwierzę często bite, cierpliwa.
Nareszcie zaczęli wychodzić, potykać się prawie o nią, opędzać się od jej próśb żałosnych, wreszcie kląć. Przeprowadziła ich jednak do rogu, aż ją któryś nastraszył policją. Wtedy ustąpiła zalękła i płacząc wróciła do oświetlonego okna, postanawiając tam nocować we wgłębieniu muru. Gzyms ją nieco osłaniał od szarugi. Zgarbiła się w kłębek i znieruchomiała, wyczerpana głodem, zmęczeniem, zimnem i płaczem. Wtedy Gregor wyszedł ostatni. Doleciał do jego uszu pisk jakby porzuconego kociaka, dostrzegł tę drobinę w łachmanach.
— Czego płaczesz? — spytał.
— Bić będą i jeść nie dadzą! Nikt kwiatów nie chciał.
— Ileż chcesz za kwiaty?
— Pół rubla, panie!
Wstała i wtedy ją ujrzał w świetle okna. Chude to było, nędzne, sine z zimna. Główka tylko miała już skończoną doskonałość form, przedziwną karnację i wyraz. Ciemniejsze od fiołków były oczy,