Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłopskim obyczajem podrapał się za uchem i przez zęby zagwizdał.
— Zabierz ją z sobą — rzekł Gregor.
— Aha! A drukarni kto dopilnuje? Ona tu obowiązkiem przykuta, ja gdzieindziej. Z fałszywemi asygnatami całą Rosję trzeba przejść. Żeby chociaż wrócić. Jeśli zginę, to może ją bracia przygarną, żeby dziecko podhodować mogła!
Znowu zagwizdał.
— Jednakowoż bez niej prędzejbym zginął. Człowiek brnie naoślep, nikogo za sobą nie mając. Ano, jak swe szczenię małe wspomni, chytrzej postępuje! Ty się nie ożenił?
— Nie.
— To się ożeń przed odjazdem. Kto wie kiedy wrócisz. Wicher daleko wolny liść niesie, a kochanka jak wolny liść. Żona co innego!
Gregor nic nie odparł. Nie wywnętrzał się nigdy ze swych spraw osobistych. Może się wstydził kochania jak słabości, może się bał ludziom o swym raju opowiadać... Raj ten sam sobie stworzył.
Przed kilku laty, w chłodny marcowy wieczór, zerwał to kochanie swoje jak kwiat tajemniczej, wielkiej mocy. Dziewczyna to była, co sprzedawała fiołki na rogach ulic, sama jak kwiatek ładna i delikatna w swych łachmanach. Jakaś wiedźma, która ją wychowywała dla występku, jak towar, wysyłała ją co rano z wiązankami kwiatów, ucząc w ten sposób włóczęgi i żebrania. Owego wieczora, u drzwi kawiarni, czatowała długo,