Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja rozumiem. Pamiętasz przecie, że sam mówił, żeśmy niedaleko się rodzili. Ale czy warto mówić — niesławy? Poszedł — nie spotkamy go więcej.
— Owszem mów, mów. Ten Glebow więc i u was się krwią zapisał?
— Tak. Stary mój opiekun nieboszczyk — opowiadał o tej sprawie. Dzieckiem byłem — ale mi to w pamięci zostało — jako hańba. W owe czasy było wielu bohaterów u nas — byli i słabi, ale taka ohyda na Litwę całą była jedna. Adrjan Sławicz był porządny człowiek, miał majątek od jeziora ogromnego, pod samym dworem, zwany Jezierna, liczył się do najbogatszych właścicieli, rządził się rozumnie. Zaczęto sarkać nań od ożenienia. Wziął kobietę bardzo piękną, świetną — ale złego rodu. Na naszej konserwatywnej ziemi wierzą w rodową tradycję cnoty lub występku. Była żona Sławicza z rodu złych kobiet — wróżono mu źle zatem. I tak się stało. Jezierna się zmieniła. Bale szły po balach, gości było pełno — obcych, znajomych pani z szerokiego świata. Sławicz sponurzał, usunął się od obywatelstwa, nawet z czasem przestał się pokazywać w pałacu. Cała okolica mówiła głośno o skandalicznych romansach pani, po imieniu nazywając kochanków. On musiał to słyszeć i rozumieć, ale milczał — nie pilnował, nie sądził i nie mścił się.
Wybuchło powstanie. W pałacu był bal, i tejże nocy gospodarz poszedł w las, na śmierć. Piękna pani została na łasce Moskali — a przecie minął