Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/44

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Co się stało?
    — Zabrał go ten generał do Petersburga.
    — Jaki generał?
    — Ten, co do niego posyłał hotelowego na Nowy Rok!
    — Zabrał — poco?
    — Na opiekę.
    — Dlaczego? Krewny to jego?
    — Długoby gadać — mruknął Świda.
    — Jak się zowie ten generał?
    — Glebow — szef żandarmów!
    Gregor się zerwał i zbielał jak ściana.
    — Glebow — dawny gubernator?
    — Glebow — uśmierzyciel polskiego buntu — ponuro dodał Świda.
    Stali naprzeciw siebie tak wzruszeni, że nie mogli słowa rzec.
    Maksymow, któremu przeszkadzali wertować sanskryt, zatknął uszy i czytał półgłosem.
    — I za tym Glebowem on poszedł? — wyjąkał wreszcie Gregor.
    — Poszedł. Szał go ogarnął. Podobno ma go dostojnik ten nawet usynowić. Sewer wpadł tu do nas nieprzytomny z dumy. — Karjera! — wołał — bogactwa! użycie! — wszystko mam! Nikt z nas słowa nie rzekł do zaślepionego! Poszedł, obiecując nam swe łaski kiedyś.
    — Co to znaczy? Kim jest dla niego ten Glebow? Rozumiesz ty cokolwiek?