Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przystanął u płotu — zapatrzony w nią.
— Czemu tej pięknej nocy smutno śpiewacie? — spytał pół po rosyjsku, pół miejscowem narzeczem. — W karczmie piją i tańczą!
— Ja do karczmy nie chodzę!
— I tego wam szkoda?
— Nie. Tak smutno czegoś! — westchnęła.
— To ja was pożałuję! — rzekł łagodnie.
Dziw się stał z Nikitą. Naprawdę żal mu było dziewczyny — i choć ją mógł objąć i wycałować — tylko patrzył.
— A wy kto? Tutejszych znam, a was nie.
— Bo ja w gościnę dziś przyjechał z Kijowa. Starszyzny syn — Nikita!
— Aha — słyszałam coś o was. Mówią, że wy bardzo uczony?
— A pewnie! — zaśmiał się.
I znowu w nią się wpatrzył i głucho rzekł:
— Nu, czy to miłowanie będzie, że mnie tak coś za piersi uchwyciło. Tyle widział i przeżył, — a ot od was na mnie przyszło. Krasa bo od was jak łuna bije! Kto wy?
— Ja Józefa Kalinowskiego Helenka! Ojciec u dawnych panów lokajem był i tę ziemię za dobrą służbę dostał. Teraz jednak macochę wziął i ja gorzej sieroty.
— Pozwólcie jutro przyjść, na siebie popatrzeć. Dziw, jak mi do was serce skacze! Uroki, czy co?
— Nie gadajcie bredni! — szepnęła. — Wstąpcie jutro, ale do domu. Ojciec rad przyjmie.