Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dom człowieka, który mi pomstę poprzysiągł.
— Tak i szczęście pani nie nosi mego imienia, to najważniejsze.
— Kto to panu mówił? — powtórzyła jego frazes, równie niewyraźnie.
— Pani mi to sama powiedziała.
— Kiedy? Czy śpiewając „Fausta“ przed tygodniem? Szczęście moje to był niewątpliwie Aldini, jemu dedykowałam miłość i szał namiętny, ponieważ w jego objęciu zemdlałam wreszcie, nie mając sił żyć i kochać więcej.
Głos jej złamał się, pochyliła główkę, zamknęła oczy.
Uczuła gorące wargi na swej spuszczonej ręce, cofnęła ją szybko. Wówczas silne dłonie ujęły jej obie rączki, które znalazły się na ramionach Chojeckiego, potem zacisnęły się wokoło jego szyi.
Warkocze nawpół rozpuszczone, przeszłe perfumami, pokryły jego piersi i na nich spoczęła zmęczona główka.
Przygarnął ją ku sobie, pochylił się i, płacząc, całował rozszalały usta i oczy tulącej się do niego kobiety.
Nie broniła pieszczoty, miłość kupiła trzema latami cierpienia, oddawała mu ją całą, bez rachunku i miary, jak Gretchen Faustowi.
Płaciła mu po królewsku za tyle lat pustego, samotnego życia, płaciła za owe pięć tysięcy rubli, rzuconych jak żebrakowi, płaciła za ową scenę przed trzema laty, dawała mu, co chciał.