Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/293

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Wszak tak sobie uroczyście ślubował przed trzema laty.
    — Pan jedzie jutro? — zabrzmiał głos artystki.
    Ocknął się z zadumy. Był z nią sam w saloniku. Falanga młodzieży wróciła już do sali, bo właśnie rozpoczynano akt czwarty.
    — Zapewne — odparł.
    — Zapewne nie — poprawiła z dziwnie jasnym uśmiechem.
    — Dlaczego?
    — Bo będziesz pan miał coś lepszego do roboty.
    — Ha, to zostanę. Nikt mię w domu nie czeka, a stryj, bardzo cieplarnią zajęty, może o mnie już zapomniał.
    — Pan to mówi jakby z żalem. Kto wie, czy pan jutro będzie o stryju pamiętał.
    — Oh, — zawołał, — to bardzo wątpliwe.
    Zaśmiała się i podała mu rączkę.
    Allez vous en! Spóźnię się. Już leci dyrektor, posądzi mnie o amuretkę z panem. Au revoir.
    Posłała mu zdaleka końcem palców powietrzny pocałunek i znikła.
    Nie miał ochoty wracać do sali; poszedł prosto na ulicę, na oznaczony róg placu i, pomimo łagodnego powietrza, od czasu do czasu drżał nerwowo... Czy powtarzał ślub nienawiści... Mocno wątpimy.
    W godzinę potem kareta primadonny przystanęła o parę kroków od niego; drobna rączka spuściła szkło, w otworze ukazała się ciemnowłosa główka.