Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przeciągnęliśmy strunę — ozwał się wesoło medyk, stary, bardzo rozumny i przebiegły Niemiec, nie przestając maczać jej skroni jakimś gryzącym płynem. — Za piękny był dziś śpiew dla naszego padołu; można takim głosem do warjacji wpędzić każdego, choćby nawet był starym doktorem. Nasza Gretchen srodze zdenerwowana i, co gorsza i czego mi dotąd nie mówiono (nie wiem dlaczego), cierpi na serce. Ostrożnie z tem! Jeszcze jeden taki „Faust“, a można go skończyć Aniołem Stróżem, jak to się w kościele mówi. No, cóż, jakże się czujemy? Mam wielką pokusę zawiadomić o tem serduszku cierpiącem Stefana Batyaniego, który za drzwiami czeka, klnąc się, że zginie, a dziś jeszcze musi być w saloniku. Ten narwaniec dowodzi, że należy mu się od Gretchen cyzelowany puhar króla z Thule.
Oprzytomniała zupełnie.
— Dziękuję, doktorze, jużem zdrowa, i jutro dokończę wam „Fausta“. Ten nieznośny upał w sali. Ktoś puka! Otwórz, Augusto!
Wstała trochę blada, ale już spokojna i z uśmiechem powitała grono młodzieży z zawadjackim Węgrem na czele.
— Rozkaz wypełniony! Z niesłychanym trudem namówiłem Polaka — krzyczał już u progu. — Zaświadczą koledzy, że był i żem ja go namówił.
— Wierzę na słowo — zaśmiała się wesoło — ale to niedość dla zdobycia puhara. Przyprowadź go, hrabio, tu, do mego buduaru.
— Jakto, więc cały mój kłopot na nic?