Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i wyobraża sobie, że jest wszystkiemu winien. On to mnie wyprawił do Paryża.
— Ta, ta, ta! Powiedz raczej, że para siwych, czy czarnych oczu! To będzie prawdopodobniejsze!
— No, tak! Jeśli zostanę wolnym, ożenię się z hrabianką P., która dała mi do zrozumienia, że zgodzi się na to.
— Cha, cha, cha! Pierwszy raz słyszę takie wstydliwe omówienie romansu! Powiedz wyraźnie, że dziewczyna rzuciła ci się na szyję i wyszlochała wśród pocałunków, że bez ciebie żyć nie może! W to uwierzę, ale nie żebyś ty się pierwszy posunął, a ona się zgodziła!
Rumieniec Chojeckiego był dowodem trafności zdania, ale chłopak nie pochwalił się łaską hrabianki.
— Mniejsza o słowa i formę — rzekł — chodzi mi o zdanie pańskie, czy panna Henryka zgodzi się na uwolnienie nas obojga z pęt zupełnie bezużytecznych.
— A czemużby nie miała! Poco jej mąż, gdy ma zapewnione setki gachów! Fiu, nie poznasz jej, śliczna dziewczyna, aż oczy rwie!
— Ha, zatem będę próbował — westchnął Chojecki — choćbym się rad wykupić od tej awantury, bo w gruncie rzeczy zrywam umowę, szukając jej.
— Wiesz co? Najlepiej będzie, gdy się pogodzicie! To was ani grosza nie będzie kosztowało! — zaśmiał się wujaszek. — A ręczę ci, że dziewczyna cudna!