Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czytaj!
Czytał półgłosem, spokojnie, zrazu bezmyślnie, potem bardzo zdziwiony. Gdy skończył, odłożył papier na stół i milczał.
— Cóż to takiego? zrozumiałeś? — wołał niecierpliwie gospodarz.
— Jest to przyznanie panu prawa na majątek Zalesińce w Galicji — odparł.
— To jest — wykrzyknął emeryt — że ja dłużej nie znoszę frytury i asfaltu; niech sobie cuchną panom z magistratu, kiedy je preparują! Kupiłem majątek. Po Nowym Roku zabieram ciebie i wyjeżdżamy na dobre powietrze.
— Mnie? — chłopak się porwał i zaczerwienił cały. — Ja nie pojadę z panem.
— Jakto nie pojedziesz?! Dlaczego nie pojedziesz?!
— Dlatego, że mam tu pracę i nie mogę jej rzucić, żeby ludzie i sumienie nie powiedziało, żem wyzyskiwał pana dobroć i był pasorzytem!
Skąd on, mruk, znalazł odpowiedź hardą i tak wyraźną! Zwykle cichy, cierpliwy, giętki, zgodny, postawił się ostro, gdy szło o obronę honoru. Zmienił się w jednej chwili, aż emeryt spojrzał nań zdumiony; ale zamiast się obrazić, pokiwał tylko głową.
— Tak, boisz się posądzenia o interesowność, a słowo łamiesz przez próżność — rzekł spokojnie.
— Ja słowo łamię?