Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To pewnie od asfaltu! Gotowa choroba! A do tego głodny niezawodnie! Chodź, chodź.
Stół był zastawiony obficie tradycyjnemi potrawami, oświetlony jasno, usłany sianem.
Stary wziął opłatek i podał młodzieńcowi.
— Obym ci mógł dać szczęście, Tytusie, jak tego pragnę! — wyszeptał, a oczy jego wilgocią zaszły, gdy przycisnął do piersi ciemną, kędzierzawą głowę sieroty.
Był to dla kogoś trzeciego śmieszny frazes w ustach oryginała, który mógł faworytowi w dowód łaski podarować chyba napół zjedzony przez mole kaplusz, ale głupi marzyciel nie umiał rachować.
Nie znalazł w gardle słów na podziękę i, jakby mu obiecywano skarby Golkondy, pochylił się do kolan starego, jak do ojca.
Po chwili ledwie obydwaj przyszli do siebie, emeryt nawet znalazł gderanie na języku, twierdząc, że zimna ryba, to trucizna, a późny posiłek — druga.
Widocznie obaj dbali, żeby się nie otruć, bo jedli mało. Emeryt śpieszył się okropnie i miał twarz tak uszczęśliwioną, że Chojecki był pewny nabycia jakiegoś drogocennego kapelusza.
Wieczerzę, prawie nietkniętą, zabrał stróż, pełniący urząd kamerdynera Chojeckiego, poczem obaj przeszli do saloniku.
Wówczas stryjaszek pompatycznie dobył z kieszeni jakiś wielki papier i podał młodzieńcowi, mówiąc lakonicznie: