Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No nie, ja to sobie tak tylko mówię. Rad jestem, żem też zobaczył, jak ty mieszkasz; przytem przywiódł mię tu ważny interes.
— Pan dobrodziej mnie potrzebuje?
— A jakże, a jakże. Imaginuj sobie, jadę na wojaż. Ale to niezwyczajna rzecz, od lat trzydziestu nie opuszczałem miasta.
— Możebym mógł pana wyręczyć?
— Otóż to, otóż to! Zostawiam ci wszystko najdroższe, starania tyloletnie, owoc pracy zdaję na twe sumienie. Wszak ty ich nie dasz tknąć rzezimieszkom?
— Z całą pewnością. Codzień będę w pana mieszkaniu, choć na chwilę.
— Na chwilę! Piękna rzecz!... a w drugiej chwili ktoś wpadnie i ograbi moje skarby! Na to niema zgody, a noce? One mają całe noce być bez troskliwej pieczy! Chcesz, żebym w drodze nie miał minuty snu z niepokoju, o nie! Ty musisz tam zamieszkać, jeśli mi dobrze życzysz.
— I owszem, z całą chęcią, mogę zaraz się tam udać.
— O tak, to dobrze. Byłem pewny, że się na tobie nie zawiodę. Oto trzy klucze: ten na rzemyczku, to od nich, ten na kołeczku, to od mego mieszkania, a ten, zgięty, od mieszkania Heni. W niem się rozlokuj, bo jej sypialnia przytyka do mojego skarbu; tam najlepiej posłyszysz wrzawę napadu i rabunku. Zapamiętałeś? Nie mieszaj ich, bo nic tak zamków nie psuje, jak szturchanie obcym kluczem.