Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dalej, gdy dnia pewnego zdarzył się nowy wypadek.
Późnym wieczorem biedak wypoczywał w swej izdebce, wyciągnięty ze snu.
Nad głową, u sufitu, wielki pająk tkał sobie płótno, zwijając się po nitkach, zasnuwając coraz wygodniejsze gniazdo i młody człowiek śledził robotę z pilnością osoby, bardzo zainteresowanej w tej kwestji; myślał, czy będzie muchą, czy też współtowarzyszem samotnika, który o tyle lepiej był uposażony od niego, że dzierżawił bezspornie róg sufitu, nie miał sąsiadów, znajomych, do czego on nigdy nie dojdzie.
To antropo-zoologiczne marzenie przerwane zostało klapaniem kaloszy na korytarzu, pracowitem szukaniem klamki, wreszcie otwarciem skrzypiących drzwi.
Nim się zdołał zerwać, już miał przed sobą czerwony szalik, oliwkowy płaszcz, parasol i szeroką, ożywioną uśmiechem fizjonomję stryjaszka. Kraciastą chustką ocierał pot z czoła.
— Ararat twoje mieszkanie! — zawołał, siadając na najlepszem krzesełku, które mu gospodarz śpiesznie podsunął. — Ot, widzisz, nie doczekawszy się ciebie, sam przyszedłem... Mahomet do góry! — dodał, uśmiechając się dobrodusznie.
Chojecki poczuł wyrzut sumienia, spuścił głowę, uznając za najstosowniejsze milczeć i wstydzić się.