Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nikt, panie. Byłem jedynakiem a matkę straciłem dzieckiem.
— Dlaczegóż wynieśliście się z Galicji?
— Bo nie było poco tam zostawać. Stryjeczny brat ojca wytoczył nam proces o granicę. Sprawa trwała lat dziesięć, zjadła nam kapitał, obciążyła długami, nareszcie wypadła na naszą niekorzyść. Koszty wzięły resztę. Nadolsk z licytacji kupił stryjeczny brat ojca, nam zostało parę tysięcy guldenów i szeroki świat. Poszliśmy tedy precz z Galicji. Zrazu szukaliśmy dzierżawy, ale nic się nie trafiło, kapitał poszedł na życie, trzeba było do pracy się rzucić. Z obywatela i gospodarza ojciec został pisarzem biurowym, a ja sekretarzem przy redakcji.
Emeryt zażył niuch tabaki, kichnął, otarł nos hałaśliwie i z pod oka spojrzał na gościa.
Zdawało się, że dziś dopiero go poznał i zobaczył, dowiedziawszy się, kim był, przypomniawszy stare lata i szkolnego kolegę. Tak był zajęty i uradowany z odkrycia, że aż mu na chwilę wyszły z głowy kapelusze i wskutek tego myślał i mówił jak człowiek bez bzika.
— Biedny Tytus! — mruknął — on, taki żywy energiczny, musiał się czuć więźniem w mieście. Czemużem się pierwej o tem nie dowiedział! A ty, chłopcze, jakże czujesz się przy nowej pracy?
— Byliśmy jak skrępowani z początku — odparł zapytany, starając się uśmiechnąć, — brakło nam, wieśniakom, powietrza, ruchu i swobody. Z czasem się człowiek do wszystkiego przyzwyczaja.