Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

był zamożnym chłopcem, ja pauprem w porównaniu. Na wakacje zabierał mnie z sobą. Hę, hę, co? — czy nie tak? — pamiętasz?
— Istotnie, mieliśmy folwark w Galicji, Nadolsk się nazywał — szepnął Chojecki.
— A co? widzisz? Odnalazłem w starej głowie wspomnienie, starsze chyba od ciebie, bo wówczas Tytus nie był żonaty i dzieci też nie miał — dodał, bardzo zajęty swą opowieścią. — Dobry był z niego kolega i brat. Ot, wiesz co, że gdyby nie on, wątpię, czybym się przez kolegjum przepchał; bywało głodno i chłodno do zbytku. Ha jakoś to minęło. Potem on musiał do majątku wracać, ja poszedłem do wszechnicy i już się nie spotkało kolegi w życiu. Pocztowy trakt nasza ziemia, kawalerze, dziś tu, jutro tam. Ktoby mi powiedział przed laty, że tylko przypadkiem dowiem się o towarzyszu, że on sobie wyhoduje takiego tęgiego chłopca, który mnie uwolni od roztrzepanej frygi i rozweseli wieczory! Poczciwy Tytus, może być dumny z ciebie.
— Ojciec umarł, panie dobrodzieju — odparł Chojecki.
— Dawno?
— Na wiosnę, przed dwoma miesiącami.
— Ach, czemużeś mnie nie uprzedził? Choć to nieszczęście, że wy każdego biedaka, co zamrze, zostawiacie w tych okropnych, niehigjenicznych kościołach, ale, doprawdy, poszedłbym pomodlić się za kolegę i oddać mu ostatnią posługę. Szkoda go. Któż ci został? matka, rodzeństwo?