Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z dwóch tych propozycyj, Chojecki stanowczo wybrał ostatnią; porwał z żywością wilgotny jeszcze arkusz, nad którego ułożeniem spędził całą noc, i począł odczytywać „pouczającą lekturę“, od handlowych telegramów i rozkładu pociągów, do anonsów, zaginionych psów i adresów mamek.
Emeryt nie darował ani jednego wiersza.
— A dalej? a dalej? Cóż jeszcze?
— Nic, panie dobrodzieju, oprócz podpisu redaktora i mego.
— A prawda. No, proszę. Codzień czytam u spodu: Chojecki, i nigdy mi na myśl nie przyszło, że to ty. Henia trzepie tak prędko i tak przekręca, żem dotąd akuratnie nie wiedział, jak twój honor. Coś mi ta błaźnica plątała groch z kapustą o tobie, ale ktoby tego pytla słuchał. Chojecki — powtórzył po namyśle — coś mi to nazwisko nie obce. Darujesz, kawalerze, że cię spytam o imię.
— Tytus.
— Co? Tybyś był tym Tytankiem, z którym u jezuitów w Krakowie kolegowaliśmy przed sześćdziesięciu laty? Kawał czasu! — wykrzyknął stary, zapominając spojrzeć w zapale na zaledwie widoczny, pierwszy zarost, osłaniający wargi chłopaka.
— To był mój ojciec — zrektyfikował anachronizm Chojecki.
— A prawda, chyba! Tyś trochę za młody! Ale skądże zabłądziliście w te strony? Z Tytusem Chojeckim znałem się wybornie. Obaj byliśmy w Galicji. On miał nad Sanem śliczny majątek,