Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chojecki zauważył, że chyba dla pomnożenia sobie tupania rozmieszczał te rzeczy każdą w innem miejscu. Nawet woreczek od piasku znalazł osobne schowanko pod ceratą na komodzie.
Zrobiwszy dopiero wszystkie te porządki, stary dobył klucz z kieszeni, wziął lampę i, postękując, powiódł za sobą gościa do owego sanctuarium.
Silny zapach różnych ingredjencyj, niszczących mole, był pierwszem wrażeniem na progu. Pachniała tam kamfora i pieprz, proszek perski i terpentyna, zmieszane razem w atmosferę, mogącą wypłoszyć najzjadliwsze robactwo, a zabijającą nawet oddech człowiekowi.
Dalej spostrzegł szczęśliwy wtajemniczony, że podłoga, stoły, półki, krzesła były zastawione rzędami samych pudełek z tektury, opatrzonych różnokolorowemi etykietami. Jedyne okno było zasłonięte grubą firanką, na jedynym swobodnym stoliku leżały stosy papierów, pęki sznurków, puste flaszki od molobójczych preparatów i różne rupiecie. Stary umieścił wśród nich lampę.
Zaczął się tedy szczegółowy przegląd pudełek. W każdem z nich, na posłaniu z ziół aromatycznych, przykryte delikatną bibułką, mieszkało jedno straszniejsze od drugiego czupiradło kapeluszowego rodu.
Były tam płaskie i wysokie, ścięte i śpiczaste, jakieś grzybki i łopuchy, i budy, i cylindry, i Bóg wie co za straszydła. Istotnie, zbiór to był znakomity dla karykaturzysty. Chojeckiemu wreszcie