Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pracowałem lata całe w tym kierunku, i zebrałem... szuraj nogami, hę, hę, żeby kto nie podsłuchał... zebrałem niezłą kolekcję kapeluszy! — Kryłem się z nią przed światem, a głównie kryłem się przed tą kozą, bojąc się, by przez nią nie dowiedział się o moim skarbie jaki rzezimieszek i nie ograbił mnie, bo to bardzo łakoma rzecz taki zbiór, jedyny w kraju. Czy mogę ci w zupełności zaufać?
— Zaręczam panu, że nie mam stosunków z żadnym rzezimieszkiem — odrzekł Chojecki, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
— To dobrze! Widzę, że znalazłem w tobie człowieka, który mnie zrozumieć potrafi. Ty pierwszy zobaczysz je!
Tu stary zamilkł. Byli już w sieni domu i Chojecki, zgadzając się w pokorze z losem, poszedł za szanownym stryjaszkiem na znane sobie schody.
W mieszkaniu emeryta panowała ciemność. Nim zapalił lampę, gawędził, klapiąc kaloszami po kątach.
— Dla bezpieczeństwa nie trzymam sługi; to także ciekawe plemię! Henia miała jakąś podobną do siebie frygę. Czy wiesz, posądziłem ją o chęć podpatrywania i, co powiesz, spłatałem błaźnicy figla: pozatykałem watą dziurki od kluczów! Hę, hę, nie wezmą starego wróbla na plewę!
Zapaliwszy światło, emeryt rozebrał się flegmatycznie z płaszcza, szalika i kaloszy.