Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy uważasz, młodzieńcze, chłód wieczora? — zaczął znowu. — Wilgoć się wydziela, szkodliwe miazmaty, zaraźliwe bakterje... w takich chwilach niebezpiecznie jest być na powietrzu.
Chojecki uważał, że było najmniej osiemnaście stopni ciepła, wilgoci żadnej w powietrzu, tylko na czole krople potu, — wspomnienie pracowitej godziny, spędzonej na dworcu.
— Pan dobrodziej teraz jest zupełnie samotny? — zaczął mimochodem.
— Jakto? A moje kapelusze, moje ukochane, drogie kapelusze.
— Co takiego?
Młody człowiek sądził, że nie zrozumiał.
Emeryt obejrzał się trwożnie i zniżył głos.
— Więc Henia mnie nie zdradziła przed panem? — wyszeptał prosto w ucho towarzysza. — No, to pierwsza rzecz dobra u niej! Hm, hm, muszę zmienić testament.
Zamilkł i zamyślił się, przykładając palec do czoła.
Chojecki myślał, że stary do reszty sfiksował.
— Co miała zdradzić pańska siostrzenica? — zagadnął.
— Hm, hm, a może i nie warto zmieniać testamentu... — monologował dalej oryginał. — Że dziś nie zdradziła, to dobrze, to nawet bardzo dobrze, ale kto mi zaręczy, że w chwili wylania serdecznego nie zdradzi tajemnicy? — Co?
— Nie wiem, o czem mówi pan dobrodziej — odparł Chojecki, nie dziwiąc się już wcale, że po-