Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ilu wypadkach i błądzeniach dziecko to osiągnie cel podróży.
Miał przed chwilą małą próbkę owej uwagi, którą się chwaliła tak bardzo.
Poszedł powoli ku miastu. Myśli jego przeszły do ciężkiej rzeczywistości i własnego życia; epizod weselny znikł ze smugą pary na horyzoncie, twarz wróciła do zwykłego wyrazu, uśmiech zamarł na długie lata.
Był to znowu biedak, sierota — po ojcu, zmarłym w szpitalu pod zarzutem kradzieży. Gdy tak szedł promenadą publiczną, dość pustą jeszcze, nieuważnie potrącił kogoś dość silnie. Podniósł oczy, sięgnął do kapelusza, by przeprosić.
Osłupiał. Miał przed sobą oliwkowy płaszcz z peleryną, naciągnięty na suchą figurę, zakończoną kapeluszem przedpotopowej formy. Pomimo upału, czerwony szalik otaczał szyję, nogi, powyżej kostek, ginęły w olbrzymich kaloszach, a twarz dziwaka w uderzający sposób przypominała Chojeckiemu szanownego emeryta, stryja Heni; stał, trzymając w jednej ręce papierowy woreczek, drugą miał złożoną w pięść, między palcami sypał się jakiś szary proszek.
I on też spojrzał na brutala, który go pchnął przed chwilą; miał widocznie na języku gderliwą admonicję z owego rodzaju, który tak lubiła Henia, ale poznał Chojeckiego i przyjaźnie rozszerzył bezzębną buzię.