Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Miała łzy w oczach.
— Weź mi pan bilet! dziękuję za paszport! proszę pieniądze! — wołała pêle mêle, tkając mu portmonetkę w ręce.
— Ale dokąd bilet? — zawołał, czując, że traci spokój.
— Do Wiednia! moje rzeczy! — zniknęła.
Był już u okienka kasy, gdy wpadła nań znowu, jak burza wiosenna.
— Dokąd pan bierze bilet? — wołała.
— Do Wiednia, pani kazała.
— Ale nie! ale nie! pomyliłam się... do Paryża!
Zanosiła się od śmiechu! uszczęśliwiona z hałasu, świstu pary, zgrzytu, nawoływania i bezładu.
Rzuciła się w świat naoślep, rozgorączkowana swobodą.
Chojecki spojrzał na nią, chciał się gniewać, nie mógł. Nie był wcale usposobienia wesołego, ale w tej chwili zmusiła go rozchmurzyć czoło. Mimowoli uśmiechnął się nieznacznie.
— Może do Berlina? Niech sobie pani lepiej przypomni.
— Ale nie, do Paryża, z pewnością!
Gdy ją wynalazł i wręczył bilet, okazało się tysiąc nieszczęść. Kuferek się zamieszał, walizka ręczna zaginęła; wreszcie, chowając bilet do portmonetki, wysypała mu pod nogi całą garść drobnego srebra.