Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na... nędza nas zżarła. Myślałam do Nikity iść, teraz nie pójdę, on mnie zabije, żem chłopca nie uchowała, nie daruje, nie uwierzy! Teraz nie potrzebuję żyć!
Nabożeństwo się kończyło.
Sewer, litością zdjęty, pochylił się ku nieszczęśliwej.
— Gdzie mieszkacie? Przyjdę was odwiedzić! — rzekł.
Chwyciła jego rękę i poniosła do ust.
— Dziękuję, ale ja od wczoraj nigdzie nie mieszkam... Poco mnie mieszkanie, bez dziecka?
— To chodźcie ze mną.
Kobieta dźwignęła się automatycznie, on żonie ramię podał i w kilku słowach opowiedział zdarzenie.
W tłumie stracili z oczu nieszczęśliwą. Na ulicy zatrzymali się, wyglądając jej, — nadeszła. Sewer ją zawołał, ale zdawała się nie rozumieć. Minęła ich obojętnie i szła, do siebie gadając:
— Kosti zimno, zaniosę mu chleba i pójdziemy do taty. Pójdziemy, synku, pójdziemy!
— Obłąkana! — szepnął Sewer ze zgrozą.
Kobieta zmieszała się z tłumem i szła coraz prędzej, prędzej, słaniając się na nogach. W jednej chwili znikła im z oczu, przysłonięta mgłą wieczorną i oddaleniem.
— Co za ruina! Co za otchłań nędzy! Uchodźmy stąd! — rzekł Sewer, wzdrygając się.
Kijowskie czasy stanęły mu żywo w oczach. Sylwetki kolegów, rojenia ówczesne, nędza i nad