Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sewer go porwał i przeczytał.
— To ja sam. Czego? — spytał żywo.
— Chwała Bogu! Na trzeciej kwaterze znalazłem, mogłem szukać do setnej! To jenerał, przybyły onegdaj, prosi pana do siebie.
— Co za jenerał?
— Z Petersburga przyjechał. Zajął trzy salony. Bogaty pan! Prosił, aby pan, nie zważając na godzinę, zaraz przyszedł.
— Awantury arabskie! Słyszycie, koledzy?
— Ano, może to dola! — uśmiechnął się Świda.
— Idź! — rzekł Gregor.
Sewer raz jeszcze na bilet spojrzał, wreszcie ręką machnął, palto na ramiona tylko narzucił i wyszedł za posługaczem.
Pozostali ruszyli ramionami.
— Ot i jeden już ubył! — bezmyślnie zamruczał Maksymow, sprzątając resztki uczty.
Gregor począł chodzić po pokoju. Świda usiadł i zapatrzył się w próżnię. Myślał, a raczej marzył, bo po chwili śpiewać począł:

Orły lecą, gwiazdy świecą,
Kraj w niewoli — ty daleko,
A wokoło łzy.

Tak się w swych wspomnieniach pogrążył, że nie spostrzegł, jak się drzwi znowu rozwarły, ale tym razem nikt nie wszedł, tylko wsunęła się dłoń czarna, mała ręka wyrostka, rzuciła na ziemię papier zmięty i znikła. Nawet Maksymow tego epizodu nie dojrzał. Gregor widział, nic nie rzekł,