Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

użyciem nadwerężony, nie mógł odzyskać już młodzieńczej żywotności.
Gdy otrzymał uwolnienie ze służby, trochę się ożywił, poczuł swobodę. Tego wieczora, już po cywilnemu ubrany, uśmiechnął się do żony.
— Podałem prośbę o pasport. Przecie uwolnią nas może.
— Trzeba ci orderu do tużurka. Masz! — rzekła, wpinając mu gwoździk do klapy.
Przytulił ją do siebie i całował rozkochany.
— W maju zobaczymy już moje góry! — szepnęła radośnie.
— Pojedziemy pierwej do Wiednia! — rzekł oczy spuszczając. — Do Votivkirche! — dodał ciszej.
Zrozumiała myśl jego i tylko uścisnęła go w milczeniu, by nie urazić tego najgłębszego wstydu — zaparcia wiary.
Ale zrozumiała też, że go to nad wyraz męczy i pewnego wieczora wstąpiła do jego apartamentów, ubrana, jak do przechadzki.
— Wybrałam się na nieszpory! Chodźmy razem! — rzekła zupełnie naturalnie.
Poczerwieniał i oczy spuścił.
— Może ci czasu brak? Nie krępuj się.
— Nie, Gizi! — odparł. — Dziękuję ci, żeś to rozpoczęła tak po twojemu, delikatnie. Myślisz, że ja nie cierpię? O, nad wszelki wyraz. Ja bywam tam, jak złodziej, ukradkiem. Mnie się zdaje, że te mury mnie wyrzucają, że każdy wyrobnik, co tam się modli, może mnie oplwać. Żebym człowie-