Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więzień teraz dopiero odzyskał równowagę. Popatrzył nań uważniej i głosem zgasłym, apatycznym spytał:
— Jaką łaskę? Zostawią mi światło może?
— Nie umrzesz, Gregor. Zmieniono wyrok.
— Jakto? — skazany podniósł się i stanął z szyją naprzód podaną, dysząc strachem.
— Zamiast kary śmierci, masz ciężkie roboty tylko. Stamtąd wrócić można.
— Nie umrę?! — zachrapał dziko Gregor, pięści podnosząc i chwiejąc się na nogach. — Jakiem prawem nade mną tak się pastwią? Śmierć mi już odbierają, jedyną własność? Ja nie chcę żyć! Nie chcę, nie będę!
— Gregor, opamiętaj się! — zawołał Sewer.
Więzień chrapać począł i pluć. Krew mu szła z gardła.
— Bodajeś był przeklęty, ty i twój monarcha! Skazany jestem, nie należę do was. Won stąd, sołdacie! Zobaczymy, kto potężniejszy: car, czy ja! Won, ty!
Mimowoli przed tym szaleńcem, który szedł nań z krwią na ustach, a zapamiętałością w oczach, Sewer się cofnął. Z korytarza dozorca, słysząc głośniejszą rozmowę, drzwi otworzył. Oficer wyszedł, zataczając się, za nim się odrzwia zamknęły z głuchym łoskotem.
— Pan naczelnik kazał „wasze sijatielstwo“ przeprosić — rzekł żołnierz — musiał odejść.
Sewer otarł pot z czoła i długo stał oparty o ścianę, wypoczywając.