Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gregor ujrzał to, sięgnął po żelazny pogrzebacz, leżący u komina, zamachnął się nim i w czaszkę dwa razy uderzył.
Generał nogami jeszcze parę razy poruszył i znieruchomiał w kałuży krwi czarnej, z głową potwornie pobitą.
Gregor żelazo rzucił i chwilę patrzał na swą ofiarę. Nie kwapił się z ucieczką. Powoli oczy z trupa przeniósł na omdlałą kobietę, postąpił krok i nogą ją potrącił.
W tej chwili zgrzytnął klucz w drzwiach od sieni. Agafon wracał, niósł różowy szampan, delikatesy, zwierzynę, likiery...
Postawił kosz w przedpokoju i zajrzał.
Szpetna jego twarz zzieleniała, oczy przymknęły się ze zgrozy.
— Już! — wyszemrał.
Gregor spojrzał na niego.
— Gotowe! — rzekł.
— I ona też!
— Omdlała! Wołaj policję! Co stoisz?
— Uchodź ty, panie! — wyjąkał lokaj.
— Mniejsza. Zwiąż mnie. Niech zaraz biorą.
— Nie, nie! Uchodź! Widziałem, jadąc, świecę w oknie Maksymowa.
Gregor się zawrócił żywo. Jednym skokiem był w kuchni, na schodach, w bramie. Potrącił stróża, wypadł na ulicę i zniknął w tumanach śniegu.
Tymczasem na górze Agafon sekundę myślał.
— I ona niepotrzebna. Będzie gadała!