Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie zrobił sceny. Śpiewak wydał mu się nikczemnym rywalem, zohydził mu w jednej chwili kobietę. I nagle w tej chwili Sewer zastygł i dojrzał. Poczuł się dopiero w jakiejś bezdni czarnej, ohydnej, pełnej błota i zaduchu, zajrzał w siebie, wzdrygnął się i opamiętał. Opanował go wstręt, nuda i rozpacz straszna, wreszcie rozchorował się na dobre. Leżąc, miał czas rozmyślać. W dzień odwiedzali go koledzy i znajomi, ale noce bezsenne spędzał samotny. Noce chorych należą do osób kochających, do rodziny, a tych Sewer nie miał.
Ojciec spędzał je u „Kwiatka Lnu“, żona ignorowała go, sam sobie tę dolę zgotował. Gizella, zawsze o formy dbała, odwiedzała go codzień o południu, ze stereotypowem pytaniem o zdrowie i kondolencją. Gdy znalazła kogokolwiek z gości, zostawała dłużej; gdy chory był sam, nie bawiła więcej minuty. Na twarzy jej, zaostrzonej cierpieniem, nigdy nie zdradzonem, malował się chłód i sarkazm. Czuł Sewer, że plotka stołeczna doniosła jej wieść o jego porażce i że ona tryumfuje, pyszna w swej czci niepokalanej wobec niego, nędznego. To podwajało gorycz jego, napełniało względem niej głuchą wściekłością. Czuł chęć dokuczenia jej, zbrutalizowania.
Raz wybuchnął, gdy go, jak zwykle, pytała o zdrowie.
— Czuję się lepiej. Jeśli pani miała nadzieję oswobodzić się prędko ode mnie, to nadzieja jest płonna.