Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sewer ramionami ruszył.
La donna e mobile! — zanucił.
Pożegnali się uściskiem ręki. Glebow młody otarł się prawie o Gregora i znikł we drzwiach.
Socjalista ruszył dalej.
Nad stolicą z mrozu tuman się tworzył. Jak fantastyczne widziadła majaczyły pałace, pomniki, gmachy publiczne. Gregor, mijając, liczył je i rozmyślał: o robotnikach w tych pałacach zamieszkałych, o rządzie wybranym, rezydującym w gmachach, o nauce bezpłatnej, o pomnikach, z których piedestały tylko zostaną dla nowego świata założycieli i bohaterów. Tak go te rojenia opanowały, że powoli z siebie się wyzuł. Beznamiętnie, spokojnie marzył, niepomny, że do tego dnia szło się przez krew, ruinę, podłości; niepomny, że i jego krew na tej drodze swą ciemną plamę zostawi, jak krew jego ofiar i krew następnych tysięcy. A jednak poza tą myślą, która jego opętaniem była, gdzieś na dnie druga tkwiła myśl, która jego kroki, machinalne zda się, wiodła do pewnego celu.
Doszedł tam i stanął.
Przed domem stała kareta, na piętrze jedno okno słaby, różowy blask, sypialni, czy buduaru, rzucało na pustą ulicę. Socjalista za latarnią się ukrył, w zanadrze sięgnął. Drzemał stangret na koźle karety, można było łacno do niej się zakraść, do wsiadającego strzelić.
Młody człowiek może to właśnie myślał, ale spostrzegł brak rewolweru.