Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zmieszał się z ludźmi, krążącymi u drzwi i zniknął.
Nad stolicą jeszcze noc leżała, jasna od zorzy i mrozu. Pusto było w tej zapadłej dzielnicy. Ludzie, snujący się zrzadka, mieli lisi krok złoczyńców lub szpiegów, okna były ciemne. Gregor minął parę ulic, przystanął na rogu obok jednokonnych sanek, które zdawały się tutaj czekać na kogoś. Koń był biały od mrozu, woźnica, dla odpędzenia snu, gwizdał pod nosem. Na widok młodego człowieka, zebrał lejce w rękę, głową w milczeniu skinął.
Ruszyli bez szelestu prawie, ślizgając się po zlodowaciałej ulicy. Za mostem woźnica stanął. Gregor wysiadł, rzucił mu zapłatę i poszedł dalej pieszo.
Gdy mijał pałac Glebowa, pod portyk zajeżdżały sanki. Wyskoczył z nich Sewer rozbawiony, śmiejący, w towarzystwie innego oficera. Rozmawiali głośno:
— Pyszna Elza!
— Donatow zgrał się do nitki.
— Będziesz na rewji?
— Naturalnie.
— No i jutro u hrabiny Zity?
Ton odpowiedzi Sewera był zbyt obojętny, aby mógł być naturalnym:
— Wątpię! Będę gdzieindziej zajęty.
Oficer się roześmiał.
— Co? Nie podoba ci się asysta tego śpiewaka? Ejże, każdemu czas mija, lub nadchodzi.