Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wypił duszkiem herbatę i zwracając się do Gregora, spytał:
— Miałeś wieści z zagranicy?
— Miałem. Zawsze jedno, propaganda ludu i wojska. Dwudziestu emisarjuszów rzucili znowu, mam stosy broszur i sprawozdań. Oni tam się organizują, a my działamy poomacku.
— Pieniądze przysłali?
— Nie.
— To źle. Tutaj nędza. Zresztą bez przekupstwa nie zajdziemy daleko!
— Jegor ma tutaj być rychło!
— Poco? Twoja głowa wystarczy.
— Moja głowa już oceniona. Lada dzień mogę zginąć!
Mały Kostia, zajęty struganiem patyka, podniósł głowę ku drzwiom i zawołał:
— Matko, ja głodny!
Mężczyźni obejrzeli się także.
— Aha, upolowali Sonię! — rzekł Markowski.
Dziewczyna stanęła u stołu i spojrzała po nich dziko.
— Czego chcecie ode mnie? — spytała.
— Lanin tu był po ciebie! — rzekł Gregor. — Musisz iść do niego.
Żachnęła się niecierpliwie.
— Nie muszę i nie pójdę! — burknęła.
Markowski wydmuchnął kłąb dymu z papierosa, Achczeńko zcicha gwizdnął. Gregor wstał. Nie wiadomo, co chciał uczynić, bo w tej chwili